Wszystkie Pieniądze Świata / All the money in the World - recenzja
- theRecenzent
- 1 mar 2018
- 3 minut(y) czytania

„You Are Getty…”
czyli jak matka z teściem
Ridley Scott wraca. Po bardzo udanym wystrzeliwaniu Matta Damona na Marsa i dość chłodno przyjętej kolejnej kosmicznej przypowieści o pająkowatych potworkach Brytyjski wizjoner wraca na ziemię, tworząc historię obrzydliwie bogatego dziada. Problem w tym, że wracając na ziemię, reżyser zapomniał chyba wszystkich swoich scenariuszy, bo film jest jakby pozgapiany od wielu innych twórców…
Zacznijmy od kwestii najbardziej medialnej, która ciągnie się za tym filmem, czyli wycięcie Kevina Spacey. Z jednej strony trochę szkoda, że zabrano mu prawdopodobnie ostatnią rolę w karierze, niemniej jednak film z nim w obsadzie na pewno nie znalazłby się wśród żadnych nominacji, co zmusiło producentów powzięcia tak radykalnego kroku. Nie dane mi ocenić, który aktor wypadł lepiej w roli J.P. Getty’ego (choć Spacey na trailerach również wyglądał naprawdę dobrze), ale muszę przyznać, że Ridley ma naprawdę mocne nerwy, by na 3 miesiące przed wypuszczeniem filmu zbierać aktorów i robić dokrętki, które ogółem nie były widoczne, za co naprawdę wielki plus z realizacyjnego punktu widzenia. Ogólnie sama strona wizualna nie powinna budzić wielu zastrzeżeń. Dariusz Sekuła może nie tworzy tu nic nadzwyczajnego i w paru momentach kłują w oczy użyte filtry, sprawiające, że film blaknie i staje się nieomal czarno-biały, czy trochę niepotrzebne slow-mo, jednakże całość wypada dość klimatycznie w swojej stylizacji na lata 70.
Nie można powiedzieć tego samego o scenariuszu. Cierpi on na bardzo znaną przypadłość filmów tego typu, a mianowicie ma dużo twistów fabularnych. Zaczyna się to dość dobrze. Film przedstawia nam osobę Jean-Paula Getty’ego, magnata paliwowego, którego majątek trudny jest do zliczenia. W swoim zadufaniu i manii wielkości przyrównuje się do rzymskiego cesarza Hadriana i tak jak oni pragnie założyć własną dynastię, która będzie po wieki rządzić jego majątkiem. Tego ducha pragnie zaszczepić we wnuku. Gdy ten jednak zostaje porwany, z miliardera wychodzi jego prawdziwa natura skąpca i dusigrosza, który woli wydawać pieniądze na antyki niż okup. Walkę stoczyć z nim musi Gail Harris, synowa, będąca dotychczas w jego cieniu. Z pomocą byłego agenta muszą zorganizować niezbędną sumę, zanim porywacze nie zdecydują się na najtragiczniejsze rozwiązanie. I cały zamysł wygląda naprawdę dobrze. Zamęcza go jednak płytkość i brak pomysłu. Realizowane jak od linijki sceny posuwają fabułę do przodu niezwykle ślamazarnie, co daje się we znaki szczególnie w połowie filmu, zdecydowanie najbardziej beznamiętnej części. Twórcy kompletnie niecelnie rozkładają akcenty, czego rezultatem jest fakt, że nawet na sam koniec filmu, gdzie następuje punkt kulminacyjny produkcji, los młodego Paolo jest mi kompletnie obojętny, bo twórcy woleli ukazać scenę strzelania do rzutek w willi starego miliardera czy sceny, która aż bije po oczach hasłem „patrz widzu, jaki to jest skąpiec! Ale popatrz no!”, gdzie wiemy to od początku. A gdy w ślimaczym tempie dochodzimy do finału, reżyser funduje nam lodowaty prysznic. Główny plot twist związany z tą postacią jest dość mało wiarygodny i niezwykle naciągany, a potem serwuje nam się całą serię pomniejszych, wobec czego Scott przekombinował całkowicie. I po obejrzeniu filmu czuć spory niedosyt, bo aż szkoda, że tak nijako to wypada. Jest tu cała masa bardzo intrygującym pomniejszych scen, z dialogiem Plummer – Wahlberg na czele, a czytając pomiędzy wierszami wyłapiemy parę ciekawych konkluzji reżysera. To jednak za mało, by wzbić się ponad poziom przystępnego blockbusterowego średniaka.
Choć tym, co na pewno ów film wyróżnia na tle takowych średniaków, to obsada. Christopher Plummer, nominowany do Oscara w tym roku, mimo dość prostego zarysu swojej postaci, nadaje jej niesamowitego uroku i niejednoznaczności, świetnymi dialogami przykuwając do ekranu. Getty w jego wykonaniu idealnie balansuje pomiędzy typowym czarnym charakterem a dobrotliwym, rodzinnym dziadkiem, w odpowiednich momentach przybierającym odpowiednią twarz. Jeszcze lepiej na ekranie wygląda Michelle Williams. Jej kreacja matki, z jednej strony bardzo delikatnej i wrażliwej kobiety dotkniętej rozpaczą po synu, z drugiej silnej, twardej babki, która potrafi poradzić sobie ze wszystkim, co przygotowuje dla niej świat. Oglądanie jej na ekranie to czysta przyjemność i wiele scen bez niej kompletnie nie miałaby racji bytu. Całkiem udanie wygląda też Mark Wahlberg, który jak na siebie wypada nieźle, choć jego postać jest potraktowana bardzo po macoszemu przez reżysera, nie sprawia wrażenia kompletnie papierowej. Kończąc temat obsady nie można nie wspomnieć o postaci „Cinquanty”, granego przez Romaina Durisa. Typ jest zrzynką z paru innych złoli i dostaje bardzo mało miejsca w scenariuszu, ale przez ten czas gra świetnie i charyzmatycznie, a jego relacja z porwanym chłopakiem mogłaby być siłą filmu, gdyby ktokolwiek na planie ruszył głową.
Tak właśnie wygląda nowy film Ridleya Scotta. Nie jest to kandydat do Złotych Malin czy zestawienia najgorszych filmów roku, jednak wiem, skąd te głosy niezadowolenia. To nie jest ten Scott! Taki film mógłby nakręcić co najwyżej Stephen Sommers, ten nasz hollywoodzki spec od płytkawych opowiastek, a nie ktoś, kto nakręcił „Łowcę Androidów”. Z drugiej strony było to już niemal 30 lat temu i po tym filmie jak po żadnym innym widać, że reżyser się starzeje. Jednak i tak warto go obejrzeć, głównie ze względu na obsadę. Na Oscary to jednak za niskie progi.
Comments