Avengers: Wojna bez Granic / Avengers: Infinity War - bezspojlerowa recenzja
- theRecenzent
- 1 maj 2018
- 3 minut(y) czytania

„I have sacrificed everything”
czyli poza granicą recenzenckiego pojęcia
To nie film superbohaterski. Ciężko go rozpatrywać jako blockbuster. Nie pasuje do stylu opowieści, jakim od dekady raczy nas Kevin Feige i inni producenci. Umyka regułom pojmowania go jako prosty crossover, zbijający fortunę na nagromadzeniu postaci. Nie daje się upchnąć do worka sequeli. Nowy film Marvela jest po prostu wszystkim i niczym.
Na wstępie powiem, że nie musicie mieć wielkiego przygotowania, by przystąpić do oglądania tej części. Przystępność i prosta baza zawsze cechowała timeline tej franczyzy, co należy pochwalić, zwłaszcza w obliczu tak zaawansowanego crossovera. W tej części jednak misja utrzymania tego stanu rzeczy wydawała się wręcz niemożliwa.
Mamy przecież do czynienia z bandą postaci, mających za sobą co najmniej jeden solowy film lub crossovery w innych, przystępujące do ostatniego rozdziału tej serii z bagażem doświadczeń, nawiązań, powiązań z innymi bohaterami. Ponadto łączymy tu różne style i ciężkości narracji. W końcu Iron Man i Kapitan Ameryka to mega poważny i emocjonalny film o rozpadzie całych Avengers, Black Panther i Doktor Strange to alternatywne charaktery i światy, które dopiero niedawno znalazły sobie swoje miejsce, Spider Man to lekka i młodzieżowa aranżacja superbohaterskiej powinności, a Strażnicy Galaktyki i Thor z Hulkiem (od niedawna, dzięki Taika Waititiemu) to radosna i kolorowa wariacja i zabawa gatunkiem, nawiązująca jednocześnie do nostalgicznych czasów. Choć nie obyło się bez odrzucenia wielu smaczków i szczegółów, to znalezienie idealnego balansu i wspólnego mianownika poszło niesamowicie dobrze. Efekt sprawia wrażenie spójności przy jednoczesnym zachowaniu różnorodności każdej składowej. Jest cyniczny Stark, wytrenowany i dzielny Rogers, pełny suchych żarcików Thor i Guardiansi ze swoją muzyką z lat 70. W dużej mierze jest to zasługa narracji i scenariusza.
Film fantastycznie potrafi zmieniać charakter, nawet w obrębie jednej sceny.
Do tego świetne żarty i gagi. Najlepsze w całej serii. Nie brak tu momentów, gdzie padniemy ze śmiechu, ale też i nie odczujemy przesytu nimi i choć, co dość klasyczne i znamienne dla tego typu filmów, z czasem zarysowują nam się comic reliefy i drama queeny, które będą na zmianę przeplatać się w opowieści, to jest to bardzo lekko i z wyczuciem wplecione w film, a dosłownie każda postać potrafi zagrać na emocjach i rozbawić do łez. Bracia Russo to jednak mistrzowie opowieści na poważnie i im dalej w las, tym bardziej mamy do czynienia z potęgą ich zamysłu, który im bliżej zakończenia, tym większy ciężar emocjonalny zrzuca widzowi na łeb. Zwieńczeniem tego festiwalu mocnych scen jest zakończenie, które pozostawia widza bez tchu i żadnej logicznej konkluzji, swoją irracjonalnością wywołując lawinę pytań.
Wracając do postaci: Tu nie ma nawet sensu wnikać w dobór aktorów czy ich relacje między sobą, gdyż CAŁA OBSADA GRA ZNAKOMICIE I NIE MA W NIEJ SŁABYCH PUNKTÓW, A CHEMIA JEST NIE DO PODROBIENIA. Ten film wreszcie całkowicie przekonał mnie do Wandy Maximoff czy Kapitana Ameryki, który przez tyle filmów walczył bez skutku o moje względy. No i ten badguy. Thanos właśnie zajął pozycję lidera w rankingu antagonistów w całej historii Marvela. Przez większość czasu to on stanowi o sile tego projektu i spaja w całość wszystkie elementy, będąc w stu procentach takim, jakim go sobie wymarzyłem. W parze z obsadą idą również pewne poświęcenia, które wielu odrzucą.
A mianowicie zapomnijcie o ekspozycji postaci.
Tu luźniejsze rozmówki i jakiekolwiek dorabiania nowej twarzy danej postaci występują w ilościach śladowych. Nie ma czasu na takie bzdety. To co, nakreśliły poprzednie części, musi nam starczyć. Od pierwszej sceny jest ciągła akcja, która rozpoczyna się trzęsieniem ziemi i bólem dla obeznanych z uniwersum widzów, a dalej jest tylko mocniej i więcej. Humor i dialogi sprawiają, że nie staje się to uciążliwe, jednak tak czy inaczej sceny akcji zajmują tu najwięcej czasu i spychają inne składowe na drugi plan. Momentami wybija się z nich schematyczność i dość szybkie rozwiązywanie pewnych wątków, które według mnie powinny dostać więcej czasu i miejsca, by wybrzmieć. Nie jest to jednak wielka wada, a scenarzyści skrupulatnie obudowują ją masą satysfakcjonujących scen i zamysłów.
A widać je najbardziej od strony technicznej. Jak na najdroższy film Marvela przystało, ta prześciga perfekcję. Sekwencje walki są dopieszczone pod każdym względem, zdjęcia olśniewają, CGI nie ma żadnych wad, a wszelkie kostiumy, projekty i lokacje różnorodnie łączą to, co widzieliśmy już wcześniej w serii z tym, co wprowadza ta odsłona.
I taki jest ten projekt ZAMKNIĘCIE. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak wiele poświęcił, by sprostać ambicji twórców i spiąć tę olbrzymią serię jak najlepszą klamrą. Jednak nie chciał wykorzystać tej okazji, pozostawiając masę pytań i niedopowiedzeń. I właśnie dzięki temu cliffhangerowi, zrobionemu wyśmienicie, podniósł rangę MCU parokrotnie, pozostawiając mnie bez słów. Podzieli on niechybnie fanbase i wywoła wiele dyskusji, ale i wstrząśnie każdym, niezależnie od nastawienia. Zanim jednak przyjdzie co do czego, życzę z całego serca szczęki w podłodze i wgniotu w fotel!
OCENA 9 ♥ /10
Comentários