PITBULL. Ostatni Pies - recenzja
- theRecenzent
- 18 kwi 2018
- 3 minut(y) czytania

Stary pies, stare sztuczki
czyli Pasikowski weterynarzem
W Pitbullowym świecie wiele się zmieniło. Patryk Vega najpierw stworzył ikoniczną markę, którą napisał historię polskich seriali kryminalnych. Zaraz potem jednak zdecydował wybebeszyć ją ze wszystkich znaków szczególnych i zbudować tanią i prostą rozrywkę, by móc kasować pieniądze. Ktoś wreszcie powiedział dość i wzorem pirackich obyczajów wyrzucił pana Patryka za burtę, a w jego miejsce wstawił starego wilka, pana Władka. Zniknęły więc Strachy, Cukry i inne ujęcia z drona, a na pytanie o Majamiego funkcjonariusz policji z pogardą pyta: „A kto to kurwa jest Majami?”. To znak, że stary pies wraca do gry.
Co najważniejsze: Pasikowski nie zamierza nam nic udowadniać. Brak tu kaznodziejskiego tonu Patrysia i jego życiowych mądrości, które potrzebuje poprzeć PRAWDZIWYMI wydarzeniami na ekranie, co wychodzi tanio i sztucznie, a często wręcz bardziej komicznie od jego suchych żartów rodem z komedii niskich lotów. W nowym Pitbullu mamy prostą fabułę, pełną mocnych momentów, jednak bardzo skromną w swej budowie i spójną w założeniach. Są policjanci, są złodzieje, jest przekręt, jest lewa forsa. I wszystko zmierza do zakończenia, w którym jedni będą próbowali pokonać drugich. Tylko tyle i aż tyle, bo taka fabułka daje serii oddech po wielowątkowej, segmentowej kontrukcji „Niebezpiecznych kobiet”, gdzie scenarzyści pogubili się na samym początku, co mają pokazać w danym momencie.
Podążanie za wątkiem głównym w najnowszej odsłonie sprawia natomiast niemało frajdy. Trzeba przyznać jednak, że nie jest tak od pierwszej sceny. Cały początek scenarzyści powinni jednak byli wymienić. Jest dość słabo i niemrawo, robiąc bardzo tanie pierwsze wrażenie. Na szczęście widz ma za zadanie jedynie wytrzymać do właściwego punktu zawiązania fabuły, a potem jest już z górki.
Pasikowski w płynności fabuły momentami upodabnia się nawet do Guya Ritchie’go i jego , dzięki czemu narracja nie ma ślamazarnych momentów. Pasikowski po raz kolejny udowadnia, że czuje klimat polskiej gansterki i wie, czego widz chce, nawet dzisiaj, po ponad 20 latach od nakręcenia „Psów”. Są strzelaniny, pościgi, widowiskowe zatrzymania, porachunki mafii, knucie przekrętów, a wszystko w odpowiedniej dawce i o dziwo, zważając na sam charakter tego typu filmów, jest to w jakiś sposób naturalne i nie wypada vegańsko sztucznie. Tam, gdzie ma być brudno i obskurnie, jest brudno i obskurnie i chce się nam w to wierzyć. Nie sili się na przesadny dramatyzm i nie próbuje chwytać widza za serce prostymi środkami,
Obsada to chyba najważniejszy element procesu naprawczego. Takie ikony jak Despero, Nielat (teraz z ksywą Quantico) czy Metyl powracają z wielkim hukiem na ekran, by odebrać należne sobie zasługi. Chemia między tą trójką jest znakomita, aktorzy grają z wyczuciem i z pomysłem, jak ukazać odgrywane przez siebie postaci. No i wręcz oczywistą oczywistością jest, że Marcin Dorociński w roli głownego protagonisty wypada o niebo lepiej niż Piotr Stramowski czy Sebastian Fabijański u Vegi, kradnąc moje zatwardziałe serce każdym słowem. Tę trójkę bardzo udanie wspomagają takie sławy jak Woronowicz, będący co prawda lekko na autopilocie, jednakże mający swoje momenty, oraz Cezary Pazura, który nareszcie pokazał, jak dobrym aktorem był, jest i będzie, mając do dyspozycji drugi plan i połowę filmu. I jest jeszcze Doda. Przed seansem czułem, że w tym momencie przyjdzie mi ostro zganić reżysera za pomysł umieszczenia w obsadzie osoby o wątpliwych umiejętnościach aktorskich jako tak ważnej dla fabuły postaci. Ale nie zrobię tego, a wręcz przeciwnie. Można pani Doroty jako osoby nie lubić, jednakże trzeba oddać, że zagrała bardzo dobrze. Widać wiele momentów, gdzie jednak jakiekolwiek doświadczenie aktorskie mogłoby się przydać, jednak występują one rzadko, a sama postać Miry ma swoją charyzmę i charakter, który wstrzelił się w scenariuszowy zamysł doskonale, tak jak pozostali aktorzy.
Realizacyjnie jest parę rys na tym obrazie. Muzyka została słusznie zepchnięta do roli tła wydarzeń, a elektro-dyskotekowe bity Targosza, atakujące uszy kiedykolwiek się da zastąpiły mniej denerwujące tematy muzyczne, co dobrze wpłynęło na sam klimat, choć sam OST nie wpada już w ucho ani przesadnie nie zachwyca. Zdjęcia to wielka sinusoida. Bardzo szybkie i dynamiczne kadry, wspaniale zgrywające się z narracją przerywają momenty, w których można byłoby pokazać wiele szczegółów znacznie umiejętniej, niepotrzebnie zacieśniając przestrzeń w kadrze np. poprzez przyklejanie się do bohaterów i podążanie za nimi, mocno trzęsąc kamerą, co psuje odbiór filmu. Nie są to jednak problemy tożsame z pracą operatorską w poprzednich częściach, gdzie bardzo dziurawy scenariusz zabijany był przez chaos w montażu i pracy kamery.
Jaki więc jest nowy Pitbull? Może zbyt bezpieczny, może dla wielu podporządkowany staremu schematowi, jednak nie można powiedzieć, że nie jest filmem udanym. Reżyser takich filmów, jak „Kroll” czy „Reich” znalazł problem i wiedział co zrobić, by przywrócić serii dawny blask. Nagle okazało się, że niejedno jest jeszcze tu do opowiedzenia i następne filmy mogą nas pozytywnie zaskoczyć, co z pozoru wydawało się kompletnie niemożliwe w obliczu dalszego odcinania kuponów od marki przez pana V. I tym właśnie „Pitbull: Ostatni Pies” mnie kupił. Nie chcąc nic udowadniać, pokazał bardzo wiele.
Comments